niedziela, 29 maja 2011

Wewnętrzne organy bydła i drobiu. Nerki cielęce

Nerka wieprzowa usmażona na śniadanie przez Blooma, głównego bohatera "Ulissesa" Joyce'a ma w literaturze taki sam status jak magdalenki Prousta, czyli kultowy. Podawana jest zawsze w czasie święta Bloomsday, które co roku odbywa się w Dublinie.
Oczywiście od razu po przeczytaniu rzeczonego fragmentu (załączony na końcu wpisu) poleciałem sobie zrobić taką nerkę i oczywiście była niejadalna. Wyszukany smak delikatnie pachnącego moczu był ponad mój brak uprzedzeń. Nerka została pokrojona, kilka razy obgotowana po czym uduszona jako normalne warszawskie cynaderki.
To nie oznacza jednak, że nerki nie można usmażyć, tylko musi to być odpowiednia nerka.


W zasadzie nie narażając się na ekstremalne doznania smakowe, po krótkim obsmażeniu można jeść tylko nerki cielęce. We Francji są przysmakiem i z tego co wiem kosztują sporo. W Polsce w Kerfurze kosztuje złoty dwadzieścia dziewięć. Niestety rzadko bywają, dlatego kupuję zawsze jak tylko wpadną mi w oko.


Składniki:
-paczka nerek cielęcych
-trochę masła
-pęczek pietruszki
-ze dwa ząbki czosnku, jak kto lubi
-cytryna,sól, pieprz

 Najlepsza i najprostsza jest obsmażona na maśle z czosnkiem i natką pietruszki. Żeby pozbawić nerkę resztek smaku sików trzeba ją przekroić, wyciąć biały tłuszcz ze środka i namoczyć przez godzinę w wodzie, a lepiej w mleku. Potem pokroić na mniejsze kawałki, rzucić na rozgrzane masło jak się zacznie rumienić dodać posiekany czosnek, jeszcze trochę podsmażyć a na koniec posolić, popieprzyć posypać natką pietruszki i skropić sokiem z cytryny. Podawać ze świeżą bagietą. Jak dla mnie to śniadanie mistrzów.
A tu trochę bardziej oryginalna wersja fjużyn z grzybami shitake, czerwonym chilli, szalotką i sosem ostrygowym. 




Z ciekawostek kulinarno literackich.

A o to fragment dotyczący owej nerki.
Miał pan Leopold Bloom upodobanie do wewnętrznych organów bydła i drobiu. Lubił zawiesistą zupę z podróbek, orzechokształtne żołądki ptasie, nadziewane pieczone serca, płaty wątróbki podsmażane w tartej bułce, smażoną ikrę sztokfisza. A najbardziej lubił przypiekane nerki baranie, które napełniały jego podniebienie wyszukanym smakiem delikatnie pachnącego moczu.
Część dotycząca pana Blooma zaczyna się o poranku, kiedy po przebudzeniu zastanawia się nad śniadaniem. Między innymi, bo równocześnie myśli jeszcze o dziesiątkach innych rzeczy. To się w literaturze nazywa strumień świadomości. Ponieważ jest czwartek nie najlepszy dzień na nerkę baranią u Buckleya, stwierdza Lepiej nerkę wieprzową u Dlugacza. Ubiera się idzie dokonać zakupu. Chwila stresu u rzeźnika bo przed nim kupuje jakaś dziewczyna a Nerka sączyła krwawe krople na półmisek o chińskim wzorku: ostatnia. Udaje mu się ją jednak nabyć i z zawiniętą w gazetę udaje się do domu. W międzyczasie myśli o tysiącu rzeczach i przydarza mu się tysiąc drobnych wydarzeń i jest to detalicznie opisane. Kiedy wreszcie znalazł się z powrotem w kuchni postawił patelnię na rozżarzonych węglach i patrzył na kawałek masła, który ślizgał się i rozpuszczał. (...) rzucił nerkę na syczące płynne masło. Pieprz. Rozsypał go palcami, koliście, z wyszczerbionego kieliszka na jajka. Potem idzie zanieść śniadanie do łóżka swojej rozkapryszonej żonie, tysiąc przemyśleń po drodze. Budzi żonę, żona je śniadanie, coś tam sobie gadają, w pewnym momencie czuje swąd i przypomina sobie, że zostawił na ogniu nerkę. Gryzący dym buchał wściekle ze skraja patelni. Wsadziwszy zęby widelca pod nerkę, oderwał ją i przewrócił na grzbiet. Tylko trochę przypalona. Cisnął ją z patelni na talerz i skąpo polał brunatnym sosem. Teraz filiżanka herbaty. Usiadł, ukroił i posmarował masłem kawałek chleba. Odciął kawałek przypalonego mięsa i cisnął kotce. Potem wsunął do ust widelcem wielki kęs i żuł ze znawstwem sprężyste, smaczne mięso. W sam raz. Łyk herbaty. Potem zaczął odcinać kostki chleba, zamoczył jedną w sosie i włożył do ust Jedząc czyta list od kochanki, która właśnie pisze,o swoich piętnastych urodzinach (eee?)

środa, 25 maja 2011

Recenzja z Gazety na Chmielnej: Prawdziwe wietnamskie knajpy w okolicach Chmielnej

Gazetka na Chmielnej to nie jest jakiś wielki tytuł, ale moim zdaniem bardzo sympatyczne przedsięwzięcie. Jest mi więc niezmiernie miło, że zostałem zaproszony do pisywania tam recenzji knajpek z okolic tytułowej ulicy Chmielnej. Oto pierwsza z nich:

Wiet nam mania


na zdjęciu zupa wonton z Toan Pho
Ludzie lubią czasem spróbować czegoś nowego, zwłaszcza w kwestiach kulinarnych. Ludzie lubią też autentyczność. Wszelka podróbka czy najlepsze nawet naśladownictwo zawsze przegra z oryginałem. Wyjaśnia to wielki sukces prawdziwych wietnamskich barów, które powstały dla potrzeb Wietnamczyków, pracujących na Stadionie Dziesięciolecia, ale zostały szybko docenione również przez Polaków. Wśród kulturalnych elit stolicy od kilku lat trwa moda na jadanie w tych lokalach - prostych i tanich, a jednak bardziej egzotycznych niż drogie i wyrafinowane orientalne restauracje. Po zamknięciu Stadionu knajpki te poprzenosiły się ze słynnej Alei Wietnamskich Barów w różne miejsca Warszawy. Okolice ulicy Chmielnej są miejscem, które przyciągnęło najlepszych z tego grona.

Jako pierwszy, już ponad rok temu, otworzył swe podwoje na samej ulicy Chmielnej barek Toan Pho i do dziś w porze obiadowej trudno tam znaleźć wolne miejsce. Jest tak, mimo tego, że właściciele zdecydowali się nie dostosowywać potraw do polskich gustów, co stanowi stałą praktykę w różnego rodzaju “chińczykach”. Dostaniemy tu to samo, co moglibyśmy zjeść w Hanoi czy Sajgonie, łącznie z tak egzotycznymi dodatkami jak jadalna chryzantema, perilla czy wietnamskie ślimaki. Karta, w przeciwieństwie do większości azjatyckich barów, zamiast miliarda nie różniących się smakiem dań, zawiera tylko kilka najbardziej klasycznych pozycji. Przede wszystkim sztandarową potrawę kuchni wietnamskiej, jaką jest zupa pho. Wielka, wystarczająca za cały obiad micha tego esencjonalnego wywaru, z wkładką mięsną, mnóstwem makaronu, świeżych azjatyckich ziół i innych dodatków kosztuje około piętnastu złotych. Polecam zwłaszcza wersję z pierożkami won ton, grzybami shitake i krewetkami. Poza kilkoma wersjami tej zupy można zdecydować się na dania bazujące na cienkim makaronie bun, w tym szalenie popularne w Wietnamie bun ca, czyli w wersji podstawowej górę makaronu, stertę ziół i sałat oraz mocno zgrilowane kawałeczki boczku w słodko kwaśniej zalewie z dodatkiem sosu rybnego i sajgonkę. Za dodatkowe dziesięć złotych można tychże bardzo dobrych małych sajgonek zamówić cały talerz, co bardzo dobrze się sprawdza jako wariant “na spółę”, gdy zdecydujemy się na posiłek większą grupą.

Kolejnym barem, który przeniósł się ze Stadionu niedługo po otwarciu Toan Pho jest Du Za Mi Ha na ulicy Widok. Mimo szerszej oferty lokal wypada jednak nieco słabiej niż ten z Chmielnej, wciąż jednak warto tu zajrzeć. Ceny potraw – podobne, a poza różnymi wersjami pho i bun można zjeść także potrawy z woka oraz takie specjały jak sajgonki (tu tradycyjnie nazywane po wietnamsku nem) na zimno. Dania są bardzo przyzwoite, choć nie zawierają tych najbardziej egzotycznych dodatków, które stanowią o sile autentycznego doznania.

Obu miejscom wyrósł w ostatnich dniach poważny konkurent w postaci Baru Nam Sajgon, który otworzył się na Brackiej. W czasach Stadionu buda prowadzona przez jego właścicieli uchodziła za najlepszą i wiele wskazuje na to, że również w nowym wcieleniu lokal będzie trzymał wysoki poziom. Za te same pieniądze można tu pojeść nie tylko pho i bun ca, ale również dania charakterystyczne dla pewnych tylko regionów Wietnamu. Dziwne “ciastka” i inne “wietnamskie pizze” poszerzają doświadczenie kulinarne o kolejny poziom ekspercki. Cieszy obecność wietnamskich deserów w postaci specyficznych napojów, w których pływają owoce i żelki. Wprawdzie zza lady nie będą smakowały już tak, jak z wózka, który wystawiała skośnooka pani na stadionowych alejkach, ale zawsze miło sobie przypomnieć te klimaty niemal żywcem przeniesione z Południowo-Wschodniej Azji.

Nie biorę na siebie odpowiedzialności za wydanie werdyktu, w którym lokalu zupa pho jest najlepsza. Na pewno opinie będą podzielone i dla wyrobienia sobie własnego zdania polecam odwiedzenie wszystkich trzech punktów po kolei.

Toan Pho, ul. Chmielna 5/7, pon.-pt. 9.30-23, sob.-niedz. 10-22, tel. 888 147 307
Du-Za Mi-Ha, ul. Widok 16, tel. 22 826 18 71, czynne do godz. 22
Bar Nam Sajgon, ul. Bracka 18, tel.: 889 668 066, 880 633 985. Czynne: pon.-czw. w godz. 9-22, pt.-sob. w godz. 9-24, niedz. w godz. 10-21.

niedziela, 22 maja 2011

Gỏi cuốn - wietnamskie sajgonki na zimno

Nabyte wczoraj zielsko (czytaj tutaj) musi zostać jakoś zużyte. Roślinka o nazwie rybia mięta wzbogaciła smak wietnamskich sajgonek na zimno (angielska nazwa to summer rolls)


Oto składniki:
-rybia mięta
-mięta zwykła
-świeża kolendra
-duże ugotowane krewetki
-szpinak
-kiełki mung
-dymka
-marchewka cienko zestrugana
-cienki makaron ryżowy bun
-papier ryżowy
-sosy- rybny, ze sfermentowanej soi i niewidoczny na zdjęciu siracha chilli.
Z warzyw może być jeszcze sałata lodowa, pokrojony w słupki ogórek i czerwona papryka.





A to składniki po pokrojeniu. Pomieszanie ze sobą tak intensywnie pachnących ziół dało efekt, którego opisać się nie da. W niektórych przepisach mowa jest jeszcze o tajskiej bazylii, perilli i innych ziołach południowo wschodniej Azji. Myślę że można po prostu pokombinować z różnymi kompozycjami.
Można też zrezygnować zupełnie z wkładki mięsnej i zrobić wersję wege.
Kolejną sprawą jest sos do maczania. Najprościej jest zrobić podstawowy Nước chấm biorąc po jednej części soku z cytryny (limonki), sosu rybnego i cukru oraz dwie lub mniej części wody. Można to podgrzać, żeby się cukier szybciej rozpuścił. Ja dodałem jeszcze ostrego, czosnkowego sosu siracha chilli i nowy nabytek jakim jest sos ze sfermentowanej soi widoczny na zdjęciu ze składnikami. Sos ten ma naprawdę mocny zapach i na pewno nie każdemu przypasuje.

Tu klik jest pokazane jak się to zawija . Pewnie nie wyszło mi to perfekcyjnie ale się nie rozpadało przy jedzeniu czego dowodem niech będą poniższe foty.

sobota, 21 maja 2011

Dziwne zielsko (wpis na bieżąco aktualizowany)

Nabyłem właśnie dziwne zielsko, którego pan w boksie na bazarku przy Hali Mirowskiej nie potrafił nazwać. Zaoferował mi je na hasło "a nie ma pan czegoś dziwnego?".
Jednak od czego internet. Stronka http://vietherbs.com/ wyjaśnia wszystko


To jest Tần Ô czyli jadalna chryzantema. Dobra do sałatek, do zupy albo na woka


A to Diếp Cá znane jako Fish Mint. Faktycznie trochę jakby rybą pachnie, zapach specyficzny. Podobno ze względu na zapach rzadko pojawia się w daniach amerykańsko wietnamskich, ale w samym Wietnamie ponoć bardzo popularna. Dobre do wietnamskich sałatek ziołowych i świeżych spring rollsów gỏi cuốn.


Wietnamska mięta Rau Răm, ma ostry smak i zapach podobny do mięty, ale trochę jednak inny. Pasuje do wielu klasyków z Wietnamu i okolic np do laksa z Singapuru i Malezji albo do larb z Laosu i Tajlandii.


Perilla Tiá Tô. Zapach oryginalny, można określić jako zbliżony trochę do mięty, trochę do bazylii a trochę do nie wiem czego. Są dwie wersje- zielona i purpurowa. Wersja purpurowa dobrze wygląda w sałatkach i zupach. Bardzo pasuje też do gỏi cuốn


 Lá Lốt  znany również, błędnie, jako betel, ma smak pieprzny, lekko gorzki. Nie nadaje się do jedzenia na surowo. Służy przede wszystkim do zawijania nadzienia z mielonej wołowiny, która jest następnie grillowana (Bò Lá Lốt) ale może być też jedzony z innymi gotowanymi warzywami i mięsami.



Tajska bazylia Húng Quế Smak bazylii, anyżku i lukrecji, słodko ostry. Dodawana do pho w środkowymi i południowym Wietnamie.


Ngò Gai znane także jako culantro albo, błędnie, wietnamska kolendra. Intensywny zapach kolendry. Dodatek do pho oraz chrupkich naleśników (Bánh Xeò)


Wietnamska melisa kinh giới Bardzo podobna jeśli chodzi o aromat do zwykłej melisy. Do zup i wietnamskich kompozycji ziołowych np. towarzyszących bun cha.




Paederia foetida Lá Mơ, liście o specyficznym mocno siarkowym zapachu, popularne w kuchni Assamu. W kuchni wietnamskiej je się je zazwyczaj z potrawami z mięsa kozy i macza się w tuong (pasta ze sfermentowanej soji).
a tu ciekawa książeczka o wietnamskich ziołach http://www.springerlink.com/content/dn404m29855l8g52/


Phở


Phở z surową wołowiną z Toan Phở na Chmielnej

Zupa phở zyskuje coraz większą popularność i bardzo fajnie, że kolejny etniczny klasyk zadomowił się w Warszawie. Oczywiście wszystko za sprawą naszej największej obecnie warszawskiej mniejszości. Osobiście ubolewam, że nie powstało w Warszawie coś w rodzaju Małego Wietnamu i raczej nie powstanie. No cóż , wietnamski sektor na Stadionie, uliczka azjatyckich barów, sklepiki bez cen i opisu co to jest na towarach, wietnamskie centrum kulturalne i świątynia w Porcie Praskim, to wszystko był niestety krótkotrwały epizod.
Na szczęście proceder kulinarny przetrwał mimo rozproszenia i całkiem przyzwoita zupa phở w akceptowalnej cenie jest to zjedzenia na Chmielnej, Widok, Noakowskiego czy Brackiej. Na zdjęciu obok phở z wołowiną medium z knajpy Toan Phở na Chmielnej.
Również nabycie produktów do phở i innych azjatyckich specjałów jest możliwe w wielu miejscach. Jedni polecają Wólkę Kosowską, gdzie jest daleko, ale mają ponoć wielki wybór produktów i sprzętów, dobry sklepik, przeniesiony ze Stadionu jest też w KDT przy Marywilskiej, ale ja zaopatruję się na bazarku przy Hali Mirowskiej, gdzie pewien pan ma box z nietypowymi warzywami i orientalnymi przyprawami. Pan jest wprawdzie Polakiem, ale dość dobrze orientuje się w temacie i zawsze ma świeże zioła oraz wszystkie inne składniki potrzebne do phở. Na bazarku można również kupić mięso i niezbędne do zrobienia zupy kości wołowe oraz podsłuchać rozmowy jakie się tam toczą.
-To ile pani powiedziała, 30 kilo?
-Oj nie, 30 deko, gdzie ja bym tyle uniosła
-Od 25 kilo dowozimy do klienta
:)


Składniki:
świeży szpinak,
kolendra ząbkowana (ngò gai) ,
grzyby shitake,
wołowina i kości wołowe,
korzenie jak anyż gwiaździsty, wietnamski cynamon, czarny kardamon i goździki (nie załapały się w kadr),
świeży imbir,
świeża kolendra,
świeże zielone chilli,
dymka i kiełki mung.
ze składników niewidocznych na fotce warto wymienić sos rybny, cebulę, sól, brązowy cukier. 


Generalnie phở jest daniem wokół którego powstała dość surowa ortodoksja, takie przynajmniej mam wrażenie, i łatwo spotkać się z surowym osądem, że "to może być dobre, ale to już nie jest phở". Częściowo szanuję takie podejście, kanon jest potrzebny jako punkt odniesienia i element porządkujący. Dlatego podam najbardziej kanoniczny przepis i dopuszczalne wariacje.
Podstawowa sprawa to rosół. Musi być na kościach wołowych ze szpikiem, to wygotowany szpik daje mu smak.
Przy gotowaniu rosołu obowiązują dwie surowe zasady.

1 Rosół musi być czysty. W tym celu kości trzeba przez 10 minut obgotować we wrzątku i wypłukać, a potem trzeba zbierać z wierzchu szumowiny

2 Rosół musi być intensywny. W tym celu trzeba go gotować kilka godzin, a najlepiej kilkanaście i w tym czasie nie wolno uzupełniać wywaru wodą


Oprócz kości potrzebne są cebula i imbir, które trzeba upiec na wolnym ogniu tak aż się z wierzchu lekko zwęglą. Trzeba je oczyścić z tej spalonej skórki.
Oprócz tego korzenie. I tu jest trochę zamieszania bo w klasycznej wersji jest tylko anyż gwiaździsty i goździki, a spotkałem się też z wietnamskim cynamonem i czarnym kardamonem, myślę, że to dopuszczalna wariacja. I to wszystko się długo gotuje ewentualnie razem z kawałkiem wołowiny, który będzie stanowił wkładkę mięsną do zupy. Jak już jest prawie gotowy to można go doprawić sosem rybnym i odrobiną cukru.

A potem to już z górki. Płaski makaron do phở zalewa się wrzątkiem i lekko namacza, nie za długo bo się będzie rozlatywał w zupie. Makaron rozkłada się do misek razem z ziołami. Oprócz dymki i kolendry powinna wśród nich być ngò gai, czyli kolendra karbowana, która nie wygląda jak kolendra, ale w smaku i zapachu jest bardzo podobna.
Następnie idą dodatki mięsne. Może to być wołowina ugotowana w rosole, może być pokrojona na cienkie płatki surowa polędwica albo pierś kaczki. Wersja z kurczakiem jest popularna, wersja z krewetami czy tofu to już pogranicze kanonu.
Do tego powinna być miska z kiełkami mung, które każdy sobie dodaje sam, ćwiartki cytryny, ostry sos, pokrojona na plasterki zielona chili, marynowany czosnek i sos rybny.


Wersja moja z makaronem phở a do tego tofu, grzyby shitake i krewetki

Wersja z cienkim makaronem bun

Wersja bez makaronu, na specjalne życzenie osoby dbającej o linię;
Opublikowane również na http://www.wykop.pl/link/878743/jak-zrobic-pho-najbardziej-znana-wietnamska-zupe/

czwartek, 19 maja 2011

Tajskie przysmaki

Oto kilka spośród wielu niezwykłych doświadczeń kulinarnych na wczasach w Tajlandii.

Zielone curry z kurą (bądź innym ptakiem) i tajskimi bakłażankami, na śniadanie, średnio ostre. Od rano do południa sprzedają to na ulicy.
Khao Lak w południowej Tajlandii.



Kaeng tai pla. Czerwone curry bardzo ostre, nie dało się zjeść. No cóż, różne są pomysły na śniadanie.Khao Lak



Noodle soup, cena -trzy zeta, dostępność- praktycznie na każdym kroku, a u każdego czymś się różni, nie jadłem dwóch takich samych. Listki tajskiej bazylii i kiełki leżą na każdym stole razem z innymi przyprawami.
Khao Lak



Zupa tom kha kai w wersji ulicznej. Zupełnie inna niż w Polsce. Po pierwsze strasznie słodka, po drugie pełno w niej niejadalnych farfocli- trawy cytrynowej, kawałków galangalu i innych śmieci, z których trzeba wyławiać kawałki kurczaka. I prawie w ogóle nie pikantna.
Bangkok.



Klasyczny zestaw- green papaya salad, sticky rice i kurczak z grila. Najciekawsza jest ta sałatka, którą ubijają w kamiennym moździerzu. W Polsce nie do odtworzenia z braku zielonej papai, którą nie bardzo jest czym zastąpić (edit: jednak jest dostępna, patrz komentarz). Oprócz papai jest tam surowa zielona fasolka, pomidory, orzeszki ziemne, suszone krewetki, sok z limonki, sos rybny i dużo chilli.
Railay na południu Tajlandii.



Kurczaki na grillu.
Ayutthaya na północ od Bangkoku.



Jedzenie na ulicy. Wszystkie składniki wystawione na widok.
Ayutthaya.



A oto wybrane potrawy z tego barku- małże z tajską bazylią oraz szparagi ze świńską skórą (pani nie zrozumiała, że mają być za wszystkim, tylko nie ze świńską skórą).



Tajskie founde. W doniczce pod kociołkiem żarzą się węgle, w kociołku jest pikantny bulion z trawą cytrynową, liśćmi limonki i innymi śmieciami, w bulionie każdy indywidualnie gotuje sobie kąski, w tym przypadku owoce morza i różne liście. Wierzcie lub nie, ale cała ta przyjemność kosztowała w przeliczeniu siedem zeta.
Kanchanaburi na północnym zachodzie Tajlandii.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...