Wrażenia kulinarne z prawie dwutygodniowego wypadu do Maroko mamy dosyć pogłębione ale i mieszane. Niestety zatrucie pokarmowe na sam koniec, u mnie pierwsze odkąd się gdzieś ruszam poza Europę, trochę zdeterminowało mój prywatny odbiór kuchni marokańskiej.
Nie znaczy to jednak, że nie trafiły nam się rzeczy naprawdę godne uwagi. Do tej kategorii zaliczam przede wszystkim zetknięcie z autentyczną nierestauracyjną kuchnią marokańską a w szczególności z daniami weselnymi. Mieliśmy bowiem szczęście być dwa razy zaproszeni na berberyjskie wesela. Pierwsze odbywało się w wiosce na skraju Sahary, gdzie sporo rzeczy nie zmieniło się chyba od czasu udomowienia zwierząt i początków rolnictwa.
Na przykład w czasie trwającej sześć dni (z czego widzieliśmy dwa) ceremonii weselnej na głównym placu wioski złożono w ofierze dwa barany (nakręciłem z tego filmik, ale to blog kulinarny i nie chce psuć nikomu apetytu absurdalną sugestią, że aby uzyskać mięso trzeba zabić jakieś zwierzątko;).Drugie wesele odbywało się w górskim miasteczku i z tego co się orientuję obyło się bez krwawych ceremonii, co nie znaczy, że nie było mega egzotycznie. Takie rzeczy ogląda się na National Geographic.
Mimo różnic w ceremoniach na obu weselach poczęstowano nas w zasadzie takim samym zestawem dań jak pokazany poniżej.
Na początek kuskus. Właściwie na początek wjechała marokańska herbata z orzeszkami i ciasteczkami do chrupania, ale nie zdążyłem tego zestawu sfocić. Kuskus wspaniały, nasączony porządnie doprawionym wywarem. Je się łyżkami z jednej misy, ale zasadą savoir vivre jest jeść tylko ze swojej strony misy swoją domyślną porcję.
Po kuskusie wjechał tadżin, główna gwiazda kuchni marokańskiej. Jedliśmy różne tadżiny, ale nigdzie takiego dobrego. Długo duszone duże kawały jagnięciny albo młodej baraniny w łagodnym cebulowym sosie z oliwkami i suszonymi śliwkami. Je się tak samo jak kuskus z jednej misy, tyle, że bez użycia sztućców. Mięso, warzywa i sos nabiera się używając kawałków chleba.
Na deser kawałki arbuza i lokalnego melona o specyficznym smaku. Idealne domknięcie posiłku.
A tutaj inny tadżin, już nie weselny. Przyrządził go Hassan, nasz przewodnik z którym pojechaliśmy na piaszczyste wydmy. Ten tadżin składa się głównie z warzyw i jest to danie najczęściej jedzone przez Marokańczyków na co dzień. Warzywa to przede wszystkim ziemniaki, marchewka, kabaczek oraz trochę papryki, pomidorów i ciecierzyca.
Owe wydmy na które można się wybrać na wycieczkę wielbłądem i spędzić noc pod rozgwieżdżonym niebem.
Mały przykład jedzenia ulicznego. Ślimaki w bardzo dobrej ziołowej zupie. Niestety odbiór tego smakołyku zepsuło odkrycie, że ślimaczki przed przyrządzeniem nie zostały zbyt dokładnie wyczyszczone. Nie przeszkadza to jednak lokalesom bo każdy taki wózek ze ślimakami zawsze otoczony jest przez konsumentów.
Kolejny przykład ulicznego jedzenia z kategorii bizzarre food. Po zmroku na głównym placu Marrakeszu rozstawiają się grille i jest to ponoć główna atrakcja kulinarna miasta. Oczywiście musiałem spróbować najbardziej hardkorowej wersji, czyli baraniego mózgu uzupełnionego małym przeglądem innych podrobów. Ta piramidka to chyba wymię z tego co zrozumiałem, albo coś innego gąbczastego. Generalnie niedobre, podobnie zresztą jak większość grillów jakie mieliśmy okazje przetestować w Maroko, łącznie z równie polecanymi rybami i owocami morza w Essauirze. Nieprzyprawione poprzypalane- słabizna.
Ale tłumy walą do tych grilli i to głownie lokalesi. Wprawne oko wypatrzy baranie głowy przygotowane do opiekania.
I na koniec herbatka. W Maroku wszechobecna, jak powiedział jeden koleś "wy jak kogoś lubicie to się do niego uśmiechacie, my podajemy herbatkę". Tu nietypowa, bo nie z miętą jak zwykle, ale z górskim tymiankiem. Spożywana też w nietypowych okolicznościach, w namiocie nomadów na których natrafiliśmy w górach.
Nie znaczy to jednak, że nie trafiły nam się rzeczy naprawdę godne uwagi. Do tej kategorii zaliczam przede wszystkim zetknięcie z autentyczną nierestauracyjną kuchnią marokańską a w szczególności z daniami weselnymi. Mieliśmy bowiem szczęście być dwa razy zaproszeni na berberyjskie wesela. Pierwsze odbywało się w wiosce na skraju Sahary, gdzie sporo rzeczy nie zmieniło się chyba od czasu udomowienia zwierząt i początków rolnictwa.
Mimo różnic w ceremoniach na obu weselach poczęstowano nas w zasadzie takim samym zestawem dań jak pokazany poniżej.
Na początek kuskus. Właściwie na początek wjechała marokańska herbata z orzeszkami i ciasteczkami do chrupania, ale nie zdążyłem tego zestawu sfocić. Kuskus wspaniały, nasączony porządnie doprawionym wywarem. Je się łyżkami z jednej misy, ale zasadą savoir vivre jest jeść tylko ze swojej strony misy swoją domyślną porcję.
Po kuskusie wjechał tadżin, główna gwiazda kuchni marokańskiej. Jedliśmy różne tadżiny, ale nigdzie takiego dobrego. Długo duszone duże kawały jagnięciny albo młodej baraniny w łagodnym cebulowym sosie z oliwkami i suszonymi śliwkami. Je się tak samo jak kuskus z jednej misy, tyle, że bez użycia sztućców. Mięso, warzywa i sos nabiera się używając kawałków chleba.
Na deser kawałki arbuza i lokalnego melona o specyficznym smaku. Idealne domknięcie posiłku.
A tutaj inny tadżin, już nie weselny. Przyrządził go Hassan, nasz przewodnik z którym pojechaliśmy na piaszczyste wydmy. Ten tadżin składa się głównie z warzyw i jest to danie najczęściej jedzone przez Marokańczyków na co dzień. Warzywa to przede wszystkim ziemniaki, marchewka, kabaczek oraz trochę papryki, pomidorów i ciecierzyca.
Owe wydmy na które można się wybrać na wycieczkę wielbłądem i spędzić noc pod rozgwieżdżonym niebem.
Mały przykład jedzenia ulicznego. Ślimaki w bardzo dobrej ziołowej zupie. Niestety odbiór tego smakołyku zepsuło odkrycie, że ślimaczki przed przyrządzeniem nie zostały zbyt dokładnie wyczyszczone. Nie przeszkadza to jednak lokalesom bo każdy taki wózek ze ślimakami zawsze otoczony jest przez konsumentów.
Kolejny przykład ulicznego jedzenia z kategorii bizzarre food. Po zmroku na głównym placu Marrakeszu rozstawiają się grille i jest to ponoć główna atrakcja kulinarna miasta. Oczywiście musiałem spróbować najbardziej hardkorowej wersji, czyli baraniego mózgu uzupełnionego małym przeglądem innych podrobów. Ta piramidka to chyba wymię z tego co zrozumiałem, albo coś innego gąbczastego. Generalnie niedobre, podobnie zresztą jak większość grillów jakie mieliśmy okazje przetestować w Maroko, łącznie z równie polecanymi rybami i owocami morza w Essauirze. Nieprzyprawione poprzypalane- słabizna.
Ale tłumy walą do tych grilli i to głownie lokalesi. Wprawne oko wypatrzy baranie głowy przygotowane do opiekania.
I na koniec herbatka. W Maroku wszechobecna, jak powiedział jeden koleś "wy jak kogoś lubicie to się do niego uśmiechacie, my podajemy herbatkę". Tu nietypowa, bo nie z miętą jak zwykle, ale z górskim tymiankiem. Spożywana też w nietypowych okolicznościach, w namiocie nomadów na których natrafiliśmy w górach.