niedziela, 31 lipca 2011

Morocco

Wrażenia kulinarne z prawie dwutygodniowego wypadu do Maroko mamy dosyć pogłębione ale i mieszane. Niestety zatrucie pokarmowe na sam koniec, u mnie pierwsze odkąd się gdzieś ruszam poza Europę, trochę zdeterminowało mój prywatny odbiór kuchni marokańskiej.

Nie znaczy to jednak, że nie trafiły nam się rzeczy naprawdę godne uwagi. Do tej kategorii zaliczam przede wszystkim zetknięcie z autentyczną nierestauracyjną kuchnią marokańską a w szczególności z daniami weselnymi. Mieliśmy bowiem szczęście być dwa razy zaproszeni na berberyjskie wesela. Pierwsze odbywało się w wiosce na skraju Sahary, gdzie sporo rzeczy nie zmieniło się chyba od czasu udomowienia zwierząt i początków rolnictwa.


Na przykład w czasie trwającej sześć dni (z czego widzieliśmy dwa) ceremonii weselnej na głównym placu wioski złożono w ofierze dwa barany (nakręciłem z tego filmik, ale to blog kulinarny i nie chce psuć nikomu apetytu absurdalną sugestią, że aby uzyskać mięso trzeba zabić jakieś zwierzątko;).Drugie wesele odbywało się w górskim miasteczku i z tego co się orientuję obyło się bez krwawych ceremonii, co nie znaczy, że nie było mega egzotycznie. Takie rzeczy ogląda się na National Geographic.

Mimo różnic w ceremoniach na obu weselach poczęstowano nas w zasadzie takim samym zestawem dań jak pokazany poniżej.


Na początek kuskus. Właściwie na początek wjechała marokańska herbata z orzeszkami i ciasteczkami do chrupania, ale nie zdążyłem tego zestawu sfocić. Kuskus wspaniały, nasączony porządnie doprawionym wywarem. Je się łyżkami z jednej misy, ale zasadą savoir vivre jest jeść tylko ze swojej strony misy swoją domyślną porcję.


Po kuskusie wjechał tadżin, główna gwiazda kuchni marokańskiej. Jedliśmy różne tadżiny, ale nigdzie takiego dobrego. Długo duszone duże kawały jagnięciny albo młodej baraniny w łagodnym cebulowym sosie z oliwkami i suszonymi śliwkami. Je się tak samo jak kuskus z jednej misy, tyle, że bez użycia sztućców. Mięso, warzywa i sos nabiera się używając kawałków chleba.


Na deser kawałki arbuza i lokalnego melona o specyficznym smaku. Idealne domknięcie posiłku.



A tutaj inny tadżin, już nie weselny. Przyrządził go Hassan, nasz przewodnik z którym pojechaliśmy na piaszczyste wydmy. Ten tadżin składa się głównie z warzyw i jest to danie najczęściej jedzone przez Marokańczyków na co dzień. Warzywa to przede wszystkim ziemniaki, marchewka, kabaczek oraz trochę papryki, pomidorów i ciecierzyca.



Owe wydmy na które można się wybrać na wycieczkę wielbłądem i spędzić noc pod rozgwieżdżonym niebem.



Mały przykład jedzenia ulicznego. Ślimaki w bardzo dobrej ziołowej zupie. Niestety odbiór tego smakołyku zepsuło odkrycie, że ślimaczki przed przyrządzeniem nie zostały zbyt dokładnie wyczyszczone. Nie przeszkadza to jednak lokalesom bo każdy taki wózek ze ślimakami zawsze otoczony jest przez konsumentów.


Kolejny przykład ulicznego jedzenia z kategorii bizzarre food. Po zmroku na głównym placu Marrakeszu rozstawiają się grille i jest to ponoć główna atrakcja kulinarna miasta. Oczywiście musiałem spróbować najbardziej hardkorowej wersji, czyli baraniego mózgu uzupełnionego małym przeglądem innych podrobów. Ta piramidka to chyba wymię z tego co zrozumiałem, albo coś innego gąbczastego. Generalnie niedobre, podobnie zresztą jak większość grillów jakie mieliśmy okazje przetestować w Maroko, łącznie z równie polecanymi rybami i owocami morza w Essauirze. Nieprzyprawione poprzypalane- słabizna.


Ale tłumy walą do tych grilli i to głownie lokalesi. Wprawne oko wypatrzy baranie głowy przygotowane do opiekania.


I na koniec herbatka. W Maroku wszechobecna, jak powiedział jeden koleś "wy jak kogoś lubicie to się do niego uśmiechacie, my podajemy herbatkę". Tu nietypowa, bo nie z miętą jak zwykle, ale z górskim tymiankiem. Spożywana też w nietypowych okolicznościach, w namiocie nomadów na których natrafiliśmy w górach.

czwartek, 7 lipca 2011

Ikea sushi



Ikea to takie japońsko brzmiące słowo, jestem pewien, że coś znaczy po japońsku. Do tego Skandynawowie i Japończycy preferują najwyraźniej podobną estetykę. Niestety Muji, japoński odpowiednik Ikei, nie ma działu spożywczego, ale w delikatesach Ikei można znaleźć parę fajnych produktów, które pasują do japońskiego stylu. W roli surowej ryby oczywiście norweski łosoś, arktyczne krewetki a do tego coś, co się nazywa TÅNGKORN, wygląda jak czarny kawior, ale jest z wodorostów i ma tylko teksturę kawioru.
Sushi z Ikei wyglądają z jednej strony tak jak na pierwszym zdjęciu . Widać dwa rodzaje "odwróconych" uramaki, w których glon jest nie na zewnątrz, ale w środku. Część ma na zewnątrz łososia a w środku krewetki i ogórek, a część na zewnątrz ma TÅNGKORN a w środku łososia i ogórek.
A z drugiej wygląda to tak jak na drugim zdjęciu. Oprócz zwykłych maki z łososiem i ogórkiem jest są też łososiowe nigiri.

Składniki:
-kawałek łososia, jak zostanie to można pokroić na paski i położyć obok jako sashimi
-kilka krewetek
-słoiczek TÅNGKORN
-szklanka ryżu, na tyle sushi co widać na zdjęciach
-ocet ryżowy, sól i cukier
-paczka nori
-tubka wasabi
-japoński sos sojowy
-słoik imbiru do zagryzania sushi
-słoiczek tradycyjnej angielskiej musztardy



Angielska musztarda to nietypowy, ale bardzo pasujący dodatek dodatkowo okcydentalizujący sushi. Oprócz oczywiście wasabi, sosu sojowego i marynowanego imbiru. Tradycyjna angielska musztarda nie zawiera octu, więc nie jest w ogóle kwaśna i ma konsystencje pasty, tak jak wasabi. Ponieważ jest już słona nie daje się sosu sojowego albo daje się go tylko odrobinę. Efekt jest mistrzowski.

W części praktycznej będzie jak robi się uramaki. Oczywiście na początek trzeba przygotować ryż. Wypłukany bardzo dokładanie ryż do sushi moczy się pół godziny w wodzie, potem dwadzieścia minut gotuje, dając trochę więcej wody niż ryżu, potem kolejne dwadzieścia minut daje się mu dojść pod przykryciem, potem przesypuje się go do misy, miesza z sosem z paru łyżek octu ryżowego i kopiastej łyżki cukru dokładnie wymieszanych i czeka się aż ryż wystygnie.

Matę do sushi (ja używam zwykłej bambusowej podkładki kupionej za zeta u Wietnamczyka) trzeba owinąć folią spożywczą. Na folii kładzie się glon nori przekrojony na pół, będzie w środku więc połówka wystarczy. Na nori należy zwilżonymi w wodzie dłońmi rozłożyć równomiernie dość cienką, trochę ponad pół centymetra warstwę przygotowanego ryżu, a na ryżu cienkie plastry łososia.

Teraz trzeba całość ostrożnie obrócić. Ryż jest dość lepki i zasadniczo trzyma się glonu nori o ile został ułożony na jego błyszczącej stronie. Teraz po odwróceniu, na matowej stronie glonu układa się składniki, które znajdą się w środku, w tym przypadku ugotowane i pokrojone krewetki oraz paski ogórka.

Tak wygląda to uramaki już po zawinięciu a jeszcze przed pokrojeniem. Kroić trzeba bardzo ostrym nożem zwilżonym w wodzie. To jest najtrudniejszy moment i tu najłatwiej rozwalić wszystko.

Tu jest pokazana inna opcja. Zamiast łososia ryż jest pokryty kawiorem z glonów. Można też niczym nie pokrywać ryżu przed obróceniem całego płatu i dopiero po zwinięciu i pokrojeniu obtoczyć każdy kawałek sushi w ikrze.

Tak ta wersja wygląda przed pokrojeniem







Generalnie robienie sushi okazuje się wcale nie takie trudne i wcale nie takie wysokobudżetowe. Na początku trzeba zainwestować trochę, ale większość składników starczy na długo. Paczka z 6 sztuk nori wystarczy na dwa-trzy razy. Tubka wasabi i paczka ryżu też mniej więcej na tyle. Ocet, sos sojowy i marynowany imbir na wiele razy (tym bardziej, że ocet to nie jest żadna magia, używam taniego octu tao-tao i jestem przekonany, że niczym się nie różni od cztery razy droższego specjalnie do sushi)

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...